Po raz pierwszy zobaczyłem go na żywo podczas trasy koncertowej PopMart latem 1997 roku. Wtedy miał 37 lat, kilka dni temu skończył 60. Jako 16-latek został wokalistą zespołu, w którym śpiewa do dziś; ja byłem jeszcze młodszy, kiedy usłyszałem ich muzykę. To nie była miłość od pierwszego zasłuchania, pewnie nawet nie od drugiego, a co do samej „miłości” – to raczej „romans” z emocjonalnymi wzlotami i upadkami; ale po tych wszystkich latach, płytach i koncertach, dziś z okazji niedawnych urodzin Paula Hewsona, znanego nieco lepiej jako Bono, powspominam trochę czasy, kiedy U2 wzbudzało emocje, których teraz na próżno szukać wśród aktualnych zdobywców list przebojów.
Chłopiec z debiutanckiej płyty U2 wydanej w 1980 roku, powrócił dojrzalszy i silniejszy trzy lata później. Album War, trzeci w dyskografii zespołu, był ukoronowaniem początkowego okresu kariery Czwórki z Dublina, którego kulminacją był koncertowy album z trasy promującej War zatytułowany Under A Blood Red Sky. This song is not a rebel song, this is...
Przyszedł czas na eksperymenty i nowych przyjaciół. W 1984 roku ukazała się płyta The Unforgettable Fire – pierwsze wspólne dzieło U2 oraz Briana Eno i Daniela Lanois, producentów, którzy nadali nowy wymiar muzyce zespołu, wprowadzając do niej więcej przestrzeni.
Największym przebojem z The Unforgettable Fire stało się „Pride (In The Name Of Love)”, w którym pobrzmiewały jeszcze echa albumu War. Sukces tego singla był jednak dopiero preludium do podboju Ameryki – kraju, który zafascynował U2; kraju, w którym Bono, The Edge, Adam i Larry dostrzegali coś o wiele głębszego niż popkulturę lat 80.
W 1987 roku ukazał się album The Joshua Tree, a U2 dotarło na rockowy Olimp. Paradoksalnie, sięgając poza amerykańską kulturę popularną, stali się jej częścią, zachowali jednak przy tym swoją tożsamość.
Szczyty list przebojów, nagrody Grammy, koncerty na stadionach, sukces komercyjny i artystyczny – tak dla U2 kończyły się lata 80. Pod koniec grudnia 1989 roku, podczas wieńczącego trasę koncertu w rodzinnym Dublinie, Bono ogłosił, że kończy się pewien etap dla zespołu i czas wymyślić wszystko na nowo.
Jak śpiewał Leonard Cohen – First we take Manhattan, then we take Berlin. W roku 1990, w berlińskim studiu Hansa, zespół wraz z Brianem Eno i Danielem Lanois rozpoczął pracę nad nowym... U2. I choć muzyka rodziła się w bólach, efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania. U2 powróciło z zupełnie nowym brzmieniem i wizerunkiem pod koniec 1991 roku – jeszcze lepsze niż wcześniej, jeszcze lepsze niż w rzeczywistości...
Achtung Baby jedna z moich ulubionych płyt, nie tylko w dyskografii U2, to wspaniałe połączenie rocka, industrialu i elektroniki. Sam Bono powrócił w kilku wyrazistych wcieleniach, które objawiały się na scenie podczas gigantycznego multimedialnego spektaklu, jakim był każdy z koncertów trasy ZOO TV w latach 1992–1993. Album i trasę uzupełniła wydana w 1993 roku płyta Zooropa, na której zespół kontynuował swoje muzyczne eksperymenty.
W 1997 roku U2 przebrane za Village People zapowiadało swój kolejny album tańcząc w dyskotekowej lustrzanej kuli. Płyta zatytułowana była Pop i wkrótce po jej premierze zespół wyruszył w kolejną, wspomnianą przeze mnie na początku, trasę koncertową PopMart. Było głośno, tanecznie, kolorowo – satyra z konsumpcjonizmu lat 90. wyglądała jak ucieleśnienie całej dekady, a Bono w nowym wcieleniu wcale nie przestawał być autentyczny jako supergwiazda rocka.
Nowe tysiąclecie zespół rozpoczął od wszystkiego, czego nie mógł pozostawić za sobą – tak przynajmniej brzmi tytuł ich albumu z roku 2000. Po ekstrawaganckich latach 90., przyszedł czas by nagrać płytę, której bliżej było do dokonań U2 z lat 80. – chociaż w tym wypadku 'bliżej' nie należy mylić z 'blisko'; bo choć pewnych rzeczy nie można zupełnie pozostawić za sobą, trzeba przecież iść dalej.
Wiosną 2005 roku Bruce Springsteen wprowadził U2 do Rock & Roll Hall of Fame, a kilka miesięcy później znów oglądałem zespół na żywo, podczas jednego z najlepszych koncertów, na których miałem przyjemność być w całym dotychczasowym życiu. Siedziałem na trybunach i miałem na sobie białą, mokrą od deszczu koszulę; kiedy zabrzmiały pierwsze dźwięki „New Year’s Day”, całe trybuny wypełniła biel, a płytę Stadionu Śląskiego czerwień…
Trasa koncertowa Vertigo promowała mój ulubiony album 2004 roku How To Dismantle An Atomic Bomb, który pokazał, że po dwóch dekadach nie da się stworzyć kolejnego War czy The Joshua Tree, ale można za to nagrać wiarygodną i aktualną rockową płytę, pokazując, że wciąż ma się coś do powiedzenia.
Ostatnia płyta U2, która wzbudziła we mnie emocje to No Line On The Horizon z 2009 roku. Pomimo fatalnego początku – pierwszy singiel „Get On Your Boots” zwiastował katastrofę – okazało się, że album ma jednak kilka znakomitych fragmentów.
No Line On The Horizon miał być otwarciem kolejnego rozdziału w historii U2, dla mnie jednak był zakończeniem wspomnianego na wstępie „romansu”. Skończyło się bez wyrzutów, bez żalu, bez wielkiego rozczarowania. Kolejne albumy Songs Of Innocence (2014) i Songs Of Experience (2017) przyjąłem z sympatią – taką, która pozostaje przez wzgląd na dawne czasy; przesłuchanie ich potraktowałem jak szczere pytanie „co słychać”, jednak odpowiedź w obu przypadkach nie wzbudziła fascynacji czy nawet dalszego zainteresowania z mojej strony. Dla przyjemności powrócę zatem na koniec raz jeszcze do Berlina by zapytać – Who’s gonna ride your wild horses?
Czy sam Bono poznał odpowiedź? Czy odnalazł to czego szukał wiele lat temu pośród drzew Jozuego? A może to właśnie poszukiwania były w tym wszystkim najważniejsze – w końcu pozostawiły po sobie muzykę do której chce się wciąż wracać. Happy Sweetest 60 Bono!
Błażej Oczkowski